Porywająca historia frontmana legendarnej grupy The Who. Historia pokolenia opowiedziana przez jeden z najważniejszych jej głosów. Poznaj tę opowieść, poznaj historię Rogera Daltreya.
To opowieść o My Generation, Tommym oraz Quadrophenii, o zniszczonych gitarach, wybuchających perkusjach, samochodach w basenach, bójkach, kłótniach, aresztowaniach oraz zdewastowanych pokojach hotelowych, ale także o tym, jak powojenne dzieciaki na nowo zdefiniowały zasady młodości.
To opowieść o burzliwych latach szkoły oraz jego wydaleniu z niej w wieku piętnastu lat za sprawą autorytarnego dyrektora, Pana Kibblewhite'a.
To właśnie w tamtej chwili cała opowieść mogła mieć swój koniec, gdy życie pracownika fabryki coraz bardziej kusiło, ale wtedy nastał rock and roll. Wykonawszy swoją pierwszą gitarę z fabrycznych odpadków, Roger stworzył zespół, który ostatecznie zaczął działać pod szyldem The Who, jako jeden z największych na świecie.
To nie tylko arcyśmieszny, szczery zapis ponad pięćdziesięciu dzikich lat w trasie, ale także ostateczna historia The Who oraz rewolucji, którą był brytyjski rock’n’roll.
Zanim nastały lata sześćdziesiąte, było się dzieckiem, a potem od razu mężczyzną. Najpierw szło się do szkoły, a potem do pracy. Z czasem to się zmieniło. Nasze pokolenie to zmieniło.
- wydawnictwo ipsum bonum 2021
- przełożył Michał "Wierzba" Saidowski
- 320 stron
- 20 rozdziałów
- blisko 60 unikatowych zdjęć
Fragmenty
Pierwszy raz, gdy gitara wyzionęła ducha na scenie, to był wypadek. Był wrzesień 1964, a my graliśmy naszego regularnego seta w Railway Tavern. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast odwróconych skrzynek po piwie, na których zwykle staliśmy, była nowa, kilka cali wyższa, rozkładana scena. Pete był w trakcie swojego repertuar ruchów scenicznych, kiedy wbił gitarę w sufit. Miejsce ucichło. Niektóre dziewczyny zachichotały. Więc aby zatuszować niepowodzenie, Pete roztrzaskał gitarę na kawałki. To mnie wkurzyło. Pete powiedziałby ci, że to sztuka. Że pracę Gustawa Metzgera winduje na wyższy poziom. Gustawa kogo?
Szlag! Jakby prowadził jakiś dziennik. Dziura w suficie nie miała nic wspólnego z Metzgerem, za to wszystko z chichoczącymi dziewczynami. Widok łamał serce. Jak sobie wspomnę, ile to się nawalczyłem o moje pierwsze gitary, to było jak przyglądanie się zwierzęciu ciągnionemu na ubój. Bardzo drogiemu zwierzęciu, które musieliśmy zastępować innym drogim zwierzęciem przed następnym koncertem. No i oczywiście, musieliśmy zapłacić za dziurę w suficie. W następny wtorek Keith kopnął w bębny i to by było na tyle. Od tamtej pory publiczność wręcz oczekiwała, że połamiemy nasze instrumenty w trakcie koncertu. To była nasza marka. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo szybko zorientowałem się, co to znaczyło dla zespołu. I nawet jeśli zaczęło się od zwykłego wypadku, wkrótce rytuał ten stał się czymś znacznie więcej. Prasa była bardzo podekscytowana pomysłem, że jakieś szczeniaki rozwalają swój sprzęt na scenie. Z pomocą paru powojskowych granatów dymnych wizualizacja ta była nie lada gratką. Miało to swoją siłę. Ale prasa nie dostrzegała w tym prawdziwego sensu. Chodziło o hałas. To, co zaczęło się jako błąd, wpisało się znakomicie w rytuał tego, co robiliśmy na scenie. Bardzo szybko Pete nie tylko rozwalał swoje gitary. Zwykł trzymać połamane gryfy skierowane prosto we wzmacniacze, a nawet wtykał je w głośniki, aby uzyskać z tego wszelkiego rodzaju surrealistyczne odgłosy. To było zwierzęce. To było, jak składanie jakiejś ofiary. Gitary wręcz krzyczały, a trwało to czasem nawet około pięciu minut, aż do totalnego rozbicia sprzętu. Ludziom tego brakowało. Krytycy także zwrócili na to uwagę, ale to fani zrozumieli to najszybciej, gdyż tworzyło to podczas koncertów niesamowitą, przeszywającą wręcz energię. Krytycy pisali o tym, czego nie widzieli, nie słyszeli. Taki był cały problem z tym rozwalaniem gitar, bo w moim odczuciu finalnie ludzie przestali nas słuchać. Ale wiecie, co? Bardzo bym chciał, żeby Pete jeszcze raz rozbił jakąś gitarę, tak jak robił to wtedy, tylko najpierw musiałby powiedzieć tłumowi, żeby nie tylko oglądali, ale przede wszystkim słuchali.
Ciekawe czy faktycznie by nadal chcieli słuchać? Widok siedemdziesięciolatka jadącego po mieście na stacku wzmacniaczy przebiłby wszystko. Ale przynajmniej wówczas było nas na to stać. W 1965 roku artystyczna ekspresja Pete’a była dla nas bardzo kosztowna. Już wtedy musiałem walczyć z Keithem i jego latającymi pałkami. Wystarczyła odrobina rozpoznawalności i od razu Keith stawał się wizytówką The Who. Gdziekolwiek poszliśmy, wszystkie dziewczyny krzyczały „Keith, Keith, Keith”. Uwielbiał być adorowany, za co w ogóle nie można go winić. Problem polegał na tym, że to ja musiałem stanąć przed nim. Byłem przecież frontmanem. To było moje zadanie. Ale Keith zdecydował, że to perkusista powinien być z przodu. Aby podkreślić swój punkt widzenia, rzucał mi pałkami w tył głowy każdego wieczora. Pomysł z perkusistą z przodu sceny, a resztą kapeli schowaną na tyłach był nader śmieszny, ale Keith mówił o tym całkiem poważnie . Śmiertelnie poważne. Kiedy latające pałki przestały działać, stał się mistrzem upstagingu. Był w tym fantastyczny. Zrobiłby wszystko, aby znaleźć się w świetle reflektorów. Przede wszystkim chciał śpiewać, choć nie potrafił. To znaczy, umiał, ale nie za dobrze. Ale jeśli chcielibyście zobaczyć perkusistę z czystą radością na twarzy zerknijcie, jak Keith Moon śpiewa ‘Bellboya’. Gość kompletnie odlatuje. Jest w czystym niebie. Czasami, gdy wszyscy byliśmy w dobrych nastrojach, pozwalaliśmy mu wykonać ‘Babarę Ann’. A potem przez kilka następnych koncertów nie dawaliśmy mu w ogóle śpiewać, a i tak robił to tak głośno, jak tylko potrafił. Widać to na starych taśmach. Każda piosenka, Pete i John tworzą harmonie, ja śpiewam główny wokal. Tak samo jak Keith. Poza narkotykami, brakiem pieniędzy i dużą głową Keitha, sprawy miały się całkiem dobrze. Na początek ostatecznie doszliśmy do porozumienia w sprawie nazwy, co jest zawsze ważne. Do lutego 1963 roku byliśmy The Detours, kiedy stało się jasne, że jesteśmy myleni z innym zespołem o nazwie The American Detours. Nie pamiętam dokładnie, kto jako pierwszy wpadł na The Who. Siedzieliśmy u kumpla Pete’a Barneya, przerzucając się w różnymi głupimi nazwami. The Group, No One, The Hair.