Charles Gayle, William Parker, Hamid Drake - Live At Jazzwerkstatt Peitz
wytwórnia: Jazzwerkstatt, 2023
nośnik: CD, format: CD, ilość nośników: 1
opakowanie: plastik
nr kat.: JW155
czas:
Kupujesz od oficjalnego dystrybutora i wspierasz tym samym wydawcę i artystę!
jazz/yass/impro
https://youtube.com/playlist?list=OLAK5uy_mGGY2TSpYHEah8Ny4coyggc-pcnaxSNJA&si=13dbRTMlOmYHYmmA
muzycy:
William Parker - Double bass
Charles Gayle - Tenor Saxophone
Hamid Drake - Drums
1. Fearless 28:16
2. Gospel 09:03
3. Texturen 08:04
4. Angels 10:47
5. Encore At Jazzwerkstatt 10:14
esensja.pl
Amerykański saksofonista i pianista freejazzowy Charles Gayle, mimo podeszłego już wieku (w tym roku obchodził siedemdziesiąte siódme urodziny), lubi podróżować po świecie. Najczęściej jego eskapady związane są z koncertami, podczas których co rusz towarzyszą mu nowi artyści. Na albumie „Live at Jazzwerkstatt Peitz” u boku Gayle’a pojawiają się dwie inne legendy jazzu improwizowanego: kontrabasista William Parker oraz perkusista Hamid Drake.
Trzeba mieć w sobie wiele samozaparcia, aby – jak Charles Gayle – zbliżając się powoli do osiemdziesiątki, podróżować po świecie nie tyle w celach turystycznych, co zawodowych. Ale też jest to artysta zahartowany przez życie; wystarczy wspomnieć, że po przeprowadzce z rodzinnego Buffalo do Nowego Jorku przez dwadzieścia lat był bezdomny, utrzymywał się z grania na saksofonie – na ulicach miasta i w metrze. Dopiero gdy niemal dobił do pięćdziesiątki, los postanowił się do niego uśmiechnąć – zaproponowano mu nagranie płyty. Tak powstał album „Always Born” (1988), od którego zaczęła się profesjonalna kariera muzyczna Gayle’a. Od tamtej pory czarnoskóry saksofonista i pianista (tak naprawdę trudno byłoby określić, który instrument jest mu bliższy) pozostaje bardzo aktywny na scenie freejazzowej. Stoi na czele sygnowanych własnym nazwiskiem Tria i Kwartetu; na dodatek angażuje się w wiele innych projektów. Często też zmienia artystycznych partnerów, wychodząc z założenia, że nawet będąc tak doświadczonym muzykiem, może się jeszcze czegoś nauczyć od innych.
Gdy w kwietniu 2014 roku przyjechał do naszego kraju, u jego boku na koncertach znaleźli się dwaj artyści z naszego regionu Europy: polski kontrabasista Ksawery Wójciński oraz niemiecki perkusista Klaus Kugel. Jak wypadł ich wspólny występ w klubie Dragon w Poznaniu, można posłuchać na wyśmienitym, wydanym przez warszawską firmę For Tune, albumie „Christ Everlasting” (2015). Półtora miesiąca później Gayle pojawił się natomiast w Stüler Kirche w brandenburskiej miejscowości Peitz (kilkanaście kilometrów od Cottbus), gdzie zagrał na zaproszenie berlińskiej wytwórni Jazzwerkstatt. I ten koncert został zarejestrowany i opublikowany na płycie noszącej – adekwatny do sytuacji – tytuł „Live at Jazzwerkstatt Peitz”. Światło dzienne ujrzała ona stosunkowo późno, ponieważ dopiero w listopadzie ubiegłego roku. Amerykanin ponownie wystąpił w trio, tym razem jednak ze swoimi sztandarowymi współpracownikami, jak on uznawanymi za legendy w świecie jazzu improwizowanego: kontrabasistą Williamem Parkerem oraz perkusistą Hamidem Drakiem.
Obaj panowie – i Parker, i Drake – mają na koncie każdy po kilkadziesiąt płyt. Ten drugi może być jednak bliższy czytelnikom „Esensji”, ponieważ pisaliśmy już o nim przy okazji recenzowania płyt „Schl8hof” (2013) DKV Trio Kena Vandermarka oraz „Seven Lines” (2013) Hery Wacława Zimpla. Kiedy więc do pracy biorą się fachowcy takiego formatu, nie ma możliwości, aby odstawili fuszerkę. I tak właśnie jest w przypadku występu w Peitz. Gayle, Parker i Drake zaserwowali słuchaczom ponad godzinę (tyle przynajmniej materiału trafiło na album) porywających improwizacji, znaczonych solowymi partiami kontrabasu, perkusji i – nade wszystko – saksofonu tenorowego i fortepianu. Gwoli ścisłości należy dodać, że lider nie rezygnuje też jednak – co zresztą dla niego jak najbardziej typowe – z wycieczek do świata post i hard bopu rodem z lat 50. i 60. XX wieku, czyli muzyki, która – jak widać, na długie lata – ukształtowała jego gust (vide Charlie Parker, John Coltrane, Miles Davis, Thelonious Monk).
Album otwiera trwająca prawie trzydzieści minut kompozycja, której artyści nadali tytuł „Fearless”. I rzeczywiście Gayle, Parker i Drake poczynają tu sobie w sposób… nieustraszony. Począwszy od otwierającej utwór partii saksofonu, poprzez kolejne sekwencje solowe (kontrabasu, na którym William gra smyczkiem, i perkusji), aż po triumfalny powrót do punktu wyjścia, gdy na plan pierwszy ponownie wybija się dęciak Gayle’a. Sekcja rytmiczna, choć przez większość czasu pozostaje w tle, wcale nie odgrywa mniej znaczącej roli. Trzeba tylko wsłuchać się uważniej w to, co dzieje się na dalszym planie, aby wychwycić wszystkie skomplikowane podziały, jakimi muzycy raczą słuchaczy. Nie stronią oni zresztą także od ostrzejszych brzmień, co z kolei może przypaść do gustu wielbicielom rocka. W „Gospel” Charles odkłada na bok saksofon i siada do fortepianu. Już pierwsze dźwięki klawiszy przekonują, że choć wciąż pozostawać będziemy w świecie jazzu improwizowanego, to jednak będzie on mocno zaprawiony klimatem lat 60. – i tak jest w rzeczywistości. Wzorem swoich hardbopowych mistrzów lider nie stroni od wstawek z pogranicza soulu i rhythm and bluesa (co wyjaśnia tytuł). Wspomagają go w tym wydatnie William i Hamid, którzy grają tu wyjątkowo rytmicznie i pulsacyjnie.
Kolejny z improwizowanych numerów – „Texturen” – to z kolei wycieczka do świata klasycznej awangardy spod znaku Johna Cage’a czy, nie szukając daleko, polskiego kompozytora Kazimierza Serockiego. Gayle stara się wyciszyć emocje towarzyszące poprzednim kompozycjom; gra w sposób stonowany i minimalistyczny, jakby chcąc podkreślić wagę każdego dźwięku. W podobnym nastroju utrzymany jest utwór „Angels”, chociaż w nim akurat dużo więcej dzieje się w tle – Parker po raz kolejny sięga po smyczek, a Drake z biegiem czasu z pełnym zaangażowaniem zaczyna wykorzystywać cały zestaw perkusyjny. Zachęca go do tego zresztą sam Charles, w ostatnich minutach osiągając najwyższy stopień kakofonii. Poziom rozstroju nerwowego jest tak wielki, że przejście do kolejnej kompozycji – klasycznie freejazzowego „Encore at Jazzwerkstatt” – wielu słuchaczom może wydać się błogosławieństwem. Choć i tu nie brakuje energetycznych partii perkusji czy pełnych szaleństwa solówek saksofonu. Amerykanie nie oszczędzają nikogo, a już w najmniejszym stopniu siebie. Dopiero w finale Parker i Drake starają się nieco złagodzić nastrój, co Gayle „przyklepuje” stopniowo coraz bardziej stonowanym dęciakiem.
„Live at Jazzwerkstatt Peitz” może okazać się „lekturą” wyjątkowo ciężkostrawną dla osób, które na co dzień trzymają się z dala od free jazzu, które w muzyce poszukują zwłaszcza sympatycznych melodii, zapadających w pamięć harmonii i subtelnego klimatu. Tego na płytach Charlesa Gayle’a nie znajdą. Znajdą za to niepohamowaną energię płynącą z serca człowieka, który poznał świat od najgorszej strony. Który wydobył się z nizin społecznych, by wspiąć się na artystyczny szczyt. Czy od kogoś takiego można wymagać, aby tworzył przeboje?
autor: Sebastian Chosiński