ASZERAT to imię tytułowej bohaterki, kobiety, której serce biło dla trzech wyjątkowych mężczyzn, kobiety, której droga wiodła przez trzy potężne miasta, kobiety, której duchowość kształtowała się na trzech odmiennych religiach... Zanim jednak Aszerat wybrała tego jedynego, odnalazła swoje miejsce na ziemi i przyjęła najbliższą jej światopoglądowi wiarę, przeszła wiele…
Serdecznie zapraszam do lektury początkowych stron powieści; do domu rodzinnego Aszerat, do kultury, tradycji i zwyczajów otoczenia, w jakim wyrosła, do bezwzględnych relacji między mężczyzną a kobietą…
autorka: Aleksandra Mazur
książka: miękka okładka, 500 stron.
ROZDZIAŁ PIERWSZY (początek)
— Aszerat! Aszerat!! Przynieś mi szybko czystą wodę, oliwę i płótno! — zawołała Matka. — Zaczęło się.
Stała pośrodku izby z podwinięta tuniką. Zmieszane z krwią wody płodowe płynęły na podłogę. Westchnęła. Wytarła nogi. Zasypała ogień pod paleniskiem, nakryła wiekiem parujący kociołek. Nagły skurcz zgiął ją wpół.
— Mam wszystko, Mamusiu — powiedziała córka.
Drobna dziewczynka patrzyła bezradnie na Matkę.
— Połóż to i biegnij. Illithya powinna być w domu.
— Ale… Mamo. Ona jest… przeklęta. Jej nie wolno…
— Rób, co mówię — Matka trzymając brzuch uklękła.
Źle znosiła tę ciążę, od kilku dni czuła się słabo, ale bardzo zależało jej, by urodzić to dziecko. Zależało, jak nigdy przedtem.
Aszerat położyła na łóżku przyniesione rzeczy. Do izby wszedł ojciec.
— Głodny jestem — rzucił od progu.
Spojrzał na kuchnię, na mokrą podłogę, na żonę.
— Też sobie porę wybrałaś.
Kobieta wstała z klęczek, by podać mężowi obiad.
— Zjem z sędziami. Jak urodzisz córkę, pozbądź się — powiedział tonem nie znającym sprzeciwu i wyszedł.
— Mamo, co ojciec? — ze strachem spytała Aszerat.
Kobieta nie podnosząc głowy cicho odpowiedziała:
— Potem ci powiem. A teraz idź już, idź, błagam. Bo będzie za późno — pomyślała.
Objęła swój brzuch, jakby chowała w nim cały świat. Kolejny skurcz przeszedł przez jej ciało.
— Jeśli urodzisz się dziewczynką, ocalę cię, skarbie — uniosła ku górze zapłakaną twarz — przysięgam ci. Na Jedynego Boga.
***
Tyr, nadmorskie miasto Fenicji, tętnił życiem już od kilku dni. Nadeszła wiosna, a wraz z nią Egersis, Święto Przebudzenia Melkarta. Najważniejsze święto w kalendarzu tyreńskich Fenicjan co roku gromadziło wyznawców Króla Miasta wokół obrzędów, zaklęć i ofiar. I tym razem nie miało być inaczej. Wszyscy mieszkańcy przygotowywali się na wielogodzinne obchody, mające zapewnić bogate i pomyślne zbiory. Sprzątano ulice i domostwa, szykowano odświętne szaty, gromadzono dary. Kapłani nawoływali wiernych do przynoszenia zboża i wina do świątyni, sami zaś ćwiczyli poematy, które mieli odmawiać podczas ceremonii. Straganiarze uwijali się przy kramikach z owocami, serami i rybami. Kolorowi kuglarze bawili gawiedź, wędrowni handlarze sprzedawali amulety i magiczne mikstury. Piękne dziewczyny przystrajały kwiatami schody wiodące do starego miasta. Chichotały, raz po raz zerkając na grupę młodych osiłków budujących, jak co roku, specjalną platformę przed wejściem do świątyni. Kobiety piekły chleby z przedniej mąki, przygotowywały słodkości i wonności. Niewolnicy taszczyli gąsiory z winem, oprawiali ptactwo i zwierzynę na stoły swych panów, wierząc, że w Dzień Przebudzenia Melkarta i dla nich los będzie łaskawszy. Święto dawało także pokrzepienie wszystkim bezdomnym i nędzarzom. Zaś zacni mężowie siedzieli w karczmach i pili młode wino. Pili i coraz głośniej rozprawiali o przyszłych zbiorach, o nowym rzymskim prefekcie i o qedeszot, kobietach, oddających się w świątynnych murach rozkoszom cielesnym. Sprośne docinki i wulgarne żarty mieszały się ze strzępkami poematów obrzędowych. Wszędzie było gwarno, ciasno i kolorowo. I wyjątkowo duszno, jak na tę porę roku. Uliczki pełne były uwijających się ludzi, mieszkańców i przyjezdnych. Tyr bowiem przyjmował w tym okresie także licznych pielgrzymów z pobliskich wsi i osad, chcących wziąć udział w miejskich celebracjach święta tego boga, którego czcili we własnych domach. I nie szczędzono purpury, zwłaszcza zaś na barwienie nowych szat kapłańskich. Wszystko to dla Wielkiego Melkarta, Boga Tyru, Pana i Króla Miasta!
Piękne widoki, wesoły gwar i niesamowite zapachy dochodzące zewsząd, nie miały w tamtym momencie żadnego znaczenia dla Aszerat, biegnącej wąskimi uliczkami do domu przeklętej Greczynki. Przeklętej, ale będącej jedyną nadzieją na to, że jej ukochana Matka przeżyje poród.
***
Aszerat wbiegła na podwórko akuszerki.
— Illithya! Gdzie jesteś?! — zawołała, dysząc ciężko.
Ze strachu zapomniała o grzeczności i o formułach, których uczyła ją Matka. Rozejrzała się wokół. Obejście było puste, nie licząc drobnego ptactwa domowego, szukającego czegoś do jedzenia w wysuszonej ziemi. Ogromny kocur spał na dachu. Gdzieniegdzie walały się strzępy starych szmat, przewrócone i potłuczone konwie. Przy progu stał rozpadający się kosz z jakimś zielskiem. Wszędzie brudno. Chata, mimo że murowana, wyglądała jakby miała się rozlecieć przy silniejszym podmuchu wiatru. Aszerat odchyliła postrzępioną kotarę zastępującą drzwi. Snop światła wdarł się do środka, oświetlając ubogie zakurzone pomieszczenie pozbawione okien. Musiała przymrużyć oczy, by w kącie izby dojrzeć staruszkę. Babinka siedziała na drewnianym stołeczku i pokrzywionymi ze starości palcami wydłubywała z miski ziarno. Jadła.
— Kto? — spytała, nie podnosząc oczu znad miski.
— Jestem Aszerat, córka Legara, jednego z Sędziów Wielkiej Rady — wypaliła dziewczynka, łapiąc oddech — i Taidy… Moja Mama rodzi!
Stara kobieta ponownie włożyła ziarno do ust, żuła dalej w milczeniu. Cisza gniotła serce dziewczyny.
— Moja Mama rodzi! — wykrzyczała z rezygnacją w głosie — słyszy pani?!
— Ptaszyno, musisz poszukać kogoś innego, ja już nie jestem… — nie zdążyła dokończyć staruszka, bo Aszerat padła jej do stóp i rozpłakała się.
— Błagam panią… z całego serca… niech pani ze mną pójdzie. Błagam — łkała, nie wstając z klęczek.
Wiedziała, że jeśli nie przekona kobiety i nie sprowadzi na czas pomocy, jej Mama może umrzeć. Mocno objęła nogi starej akuszerki.
— Taida, powiadasz….
Aszerat podniosła głowę i spojrzała na starą. Poczuła iskierkę nadziei.
— Wstań, idziemy — rzekła stara — i tak nie mam już nic do stracenia.
Podniosła się, cmoknęła, wydłubując językiem ziarno ze spróchniałego zęba. Odłożyła na stół miskę, oślinione paluchy wytarła o brudny fartuch. Odgarnęła skołtunione włosy, ściągnęła ze ściany wełnianą torbę. Wzrokiem wskazała na drewniany mebel, porzucony samotnie w komórce. Wyglądał jak ogromny fotel z otworem w kształcie półksiężyca w siedzisku.
— Wiesz, co to?
Aszerat przecząco pokręciła głową.
— Krzesło dla rodzącej. Przyjęło, nie wiem, ile dzieci. Parę tylko zmarło — Illithya uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie czasów, gdy była jedną z najważniejszych położnych w mieście, jeśli nie najważniejszą i najlepiej przy tym opłacaną.
Zamknęła oczy i w myślach powróciła do chwil największego powodzenia i ogromnego szacunku, jakim ją darzono. Znała swój fach, a przy tym nie była chciwa. Umiała pomóc tej, co rodziła i tej, co nie chciała rodzić. Wiedziała, jak uśmierzyć ból, potrafiła też spędzić niechciany płód. Do niej przychodziły również kobiety po magiczne zioła i mikstury, by do ciąży nie doszło. Wiele znamienitych rodów tyreńskich zawdzięczało jej zdrowych potomków, wiele biedniejszych rodzin to, że nie miały kolejnych gąb do wykarmienia. Przez długie lata wszystko układało się pomyślnie, aż do czasu, gdy jeden z nowo mianowanych sędziów miejskich zaproponował Wielkiej Radzie utworzenie kodeksu miejskiego, zbioru praw i obowiązków mieszkańców. Jego inicjatywa, a tym samym początki kariery, były końcem działalności Greczynki. A przynajmniej tej legalnej…
— A ojciec? Ma się dobrze? — spytała stara.
Aszerat przyjrzała się krzesłu, pamiętającemu czasy świetności. Dziś jednak wyglądało odrażająco, tak samo zresztą, jak pozostałe meble w tym ubogim domu.
— Tak — odpowiedziała.
— Tfu — splunęła za siebie stara. — Niech mu kuśka uschnie na zawsze — mruknęła do siebie. — Idą! Nic tu po nas — pchnęła lekko Aszerat.
Na progu zachwiała się, oślepiona promieniami zachodzącego słońca.
Kot leniwie leżał na dachu. Nagle zerwał się i susem dopadł młodego kuraka. W jedną chwilę pozostawił po nim tylko kilka piórek.
***
Aszerat i Illithya szły w milczeniu barwnymi uliczkami miasta. Dziewczynka gdyby mogła, pobiegłaby do domu, do Matki, ale nie chciała zostawić akuszerki samej w obawie, że tamta się rozmyśli i zawróci. Bezgłośnie więc zaklinała: Prędzej, prędzej…. Stara jakby czytała w jej myślach.
— Prędzej nie pójdę, nogi już nie te.
Po chwili, która Aszerat zdawała się wiecznością, dotarły do domu.
— Gdzie jest rodząca? — spytała akuszerka.
— Tam — dziewczynka wskazała jeden z budynków gospodarczych.
— To dom dla służby. O ile mnie pamięć nie myli.
Rzeczywiście dom, w którym mieszkała razem z Matką, dzieliły ze służbą. Wprawdzie miały własne izby i swoją kuchnię, a także osobne wejście, ale jednak mieszkały razem ze służącymi. Aszerat nigdy nie pytała o to Matki, nigdy też się nad tym nie zastanawiała. Żyła skromnie, otoczona matczyną miłością i sympatią niewolników. Z ich dziećmi bawiła się na jednym podwórku. A teraz nie miała czasu, by to przemyśleć.
— Mój Dobry Boże, wysłuchałeś mnie. Dziękuję ci, Illithyo, że przyszłaś — słabym, ale pełnym wdzięczności głosem Taida powitała gościa.
— Jeszcze nie masz za co — oschle odparła położna, kładąc torbę na stole.
Wyciągnęła z niej kilka flakonów, parę słoiczków i jakieś zawiniątko.
— Chodź tu, ptaszyno, będziesz potrzebna — zwróciła się do Aszerat. — Owiń mi ręce czystym materiałem, szczelnie, ale żebym mogła ruszać palcami. O tak. A teraz zagotuj wodę w garnczku i włóż do niej wszystko, co jest w tym słoiku, nie, nie w tym, w tym większym. Uważaj, nie poparz się. To tłuszcz z hieny, jego opary przyspieszą poród. Uwijaj się, uwijaj — dyrygowała. — Przydałoby się gęsie nasienie, żeby uśmierzyć ból. Ale musi być świeże. Nie mamy go, weź więc ten mały flakon, szczyptę proszku wsyp do wina i podaj Matce, ale już! — zarządziła. — To sproszkowane łajno maciory, nie pomoże, nie zaszkodzi, ale moc swoją ma.
Aszerat posłusznie wykonywała polecenia starej Greczynki, wierząc, że kobieta wie, co robi i że Matka jest naprawdę w dobrych rękach. A Illithya była w swoim żywiole. Jak za starych dobrych czasów.
— Rozewrzyj nogi — nakazała rodzącej. — Wody odeszły, szpara zbyt mała, płód źle ułożony — znamienita kiedyś położna oceniła sytuację. — Lekko nie będzie… Ptaszyno, przynieś z kuchni gorącą oliwę i ostry nóż — powiedziała do dziewczynki. — Taido, wypij do dna to wino, już, już, już…
Aszerat położyła na stole oliwę i nóż. Czekała na dalsze wskazówki. Stara ruchem głowy wskazała na oliwę i na skrawki czystego płótna przygotowanego wcześniej przez dziewczynę.
— Gałgan zrób, umocz go w oliwie i przetrzyj Matce srom. Jeszcze raz. A teraz złap Matkę za rękę.
Illithya wzięła do ręki nóż i nacięła Taidzie krocze. Owinięte w materiał ręce włożyła do pochwy rodzącej. Krew szeroką plamą zalała posłanie. Aszerat zbladła, wstrzymała oddech i mocno ścisnęła rękę Matki. W powietrzu czuć było duszące opary hienowego łoju. Matka, spocona z bólu i przerażenia, krzyczała. Jej krzyki ściągnęły do izby służbę. W drzwiach stanęło kilkoro niewolników. Dzieciaki spragnione każdej rozrywki przepychały się między nogami dorosłych.
— Wynocha mi stąd! — położna krzyknęła na nieproszonych gości, po czym mrucząc pod nosem jakąś monotonną modlitwę bardzo powoli zmieniła ułożenie płodu. Taida poderwała się, zawyła z bólu i opadła bezwładnie na łóżko. Po policzkach Aszerat pociekły łzy.
— Mamusiu — delikatnie odgarnęła z jej czoła poklejone kosmyki — Mamusiu, żyjesz?
— Żyje, żyje, dobrze będzie, nie marudź, ptaszyno, tylko mi pomóż — stara wsparła się na dziewczynce, okrakiem siadając na brzuch rodzącej. — Stań za Matką, podnieś ją i przytrzymaj tak, by siedziała. Dobrze. Jak ci dam znak, to pchnij ją do przodu najmocniej jak umiesz.
Aszerat z całych sił zgięła ciało Matki. W tym czasie akuszerka napierała swoim ciałem na jej brzuch.
— Teraz! Pchaj!
Dziewczynka zawisła na zgiętej wpół Matce, stara zaległa na niej cała.
— Wyyychodź dziecko, bo czasu już nie maaasz! — wyjęczała.
Przyciągnęła nogi nieprzytomnej Taidy do brzucha. Dziecko wypadło.
— Co tak stoisz? Zajmij się Matką. No, już. Uderz ją w twarz! Musi się budzić. No, uderz! Już! Słyszysz? Szybko! Ja zajmę się tą kruszyną. Na wszystkich sługusów Melkarta! Jakie to sine…
Położna zębami rozszarpała węzły materiału, którymi miała owinięte ręce. Sięgnęła po czysty kawałek płótna, sprawnym ruchem otuliła nim dziecko i wytarła go z mazi, śluzu i krwi. Przecięła pępowinę, zawiązała. Potem szybko nawinęła sobie na palec mniejszy skrawek materiału i oczyściła nosek i usteczka niemowlęcia. Dziecko było sine i nie oddychało. Kobieta złapała je za obie nóżki i uniosła wysoko, głową w dół. Wiotkie ciałko zwisało bezładnie, nie wykazując odznak życia. Aszerat stała obok łóżka Matki przerażona.
— Ratuj nasze dziecko! — sama była zaskoczona rozkazującym tonem głosu.
— Cicho, robię, co mogę.
Położyła zawiniątko na stole, rozchyliła materiał. Koślawym paluchem opukała delikatne ciałko niemowlaka. Dziecko leżało nieruchomo. Zbliżyła starą twarz do sinej buźki dzieciątka. Wzięła oddech, otwarła jego usteczka i wpuściła do nich powietrze. Dwoma palcami nacisnęła klatkę piersiową. Znów wzięła oddech… Powtórzyła kilka razy. Potem odwróciła twarz w stronę dziewczynki, a w jej oczach widać było rezygnację.
— Nieeeeeeeeeeeee!!! — zawyła Aszerat.
Greczynka sięgnęła do torby, wciągnęła mały drewniany amulet i położyła go na brzuszku niemowlęcia. Palce zanurzyła w krwi porodowej i narysowała nią jakieś znaki na ciałku maluszka. Wzniosła ręce, zaczęła mamrotać zaklęcia. Czas zatrzymał się w miejscu.
Nagle dziecko cichutko zakwiliło. Wpółprzytomna Matka otwarła oczy.
— Syn. Dbaj o niego — stara położyła tobołek na piersiach Taidy. — Posprzątaj pod Matką, ona Ci powie, co masz dalej robić, no, rusz się — powiedziała do oszołomionej dziewczynki. — Przypilnuj, by zjadła łożysko.
Illithya wytarła ręce, sięgnęła po zawiniątko leżące na stole obok słoiczków i flakonów. Podeszła do Taidy i zawiązała jej na udzie wylinkę węża.
— To ci pomoże szybciej dojść do siebie.
Taida nie oponowała, wyczerpana porodem. Aszerat klęczała przy Matce.
— Ptaszyno, daj mi łyk wina i wracam do siebie.
— Zaczekaj Illithyo — wystękała Taida. — Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Uratowałaś mnie, uratowałaś moje dziecko. Do końca życia tego nie zapomnę. Pozwól, że zapłacę ci za pracę, tak jak kiedyś, choć wiem, że żadne pieniądze nie spłacą mego długu wdzięczności. Córeczko — zwróciła się do Aszerat — wyciągnij ze skrzyni sakiewkę.
— Dług już wyrównany. Pieniędzy żadnych nie chcę. Wina daj i idę.
Illithya włożyła swoje rzeczy do torby. Wypiła wino podane przez Aszerat.
— Bywajcie.
— Kochana, jeszcze to — na ręce Taidy leżał amulet. — Przyda ci się — uśmiechnęła się słabo do akuszerki.
— Melkart jest wielki — Illithya ścisnęła amulet.
— Dla was wielki… To mój Bóg ocalił moje dziecko — pomyślała Taida.
Aszerat podeszła do starej, objęła ją w pasie i mocno przytuliła się do jej piersi.
— Dziękuję pani i za Mamę, i za braciszka.
— Dobrze już, ptaszyno, zajmijcie się małym, potrzebuje waszej miłości. Puść, bo mnie udusisz. Ile to siły w takim ciałku! Jak cię odbierałam, to chuchro byłaś takie, jak nie przymierzając chory gołąb. A teraz patrzcie, jaka panna! I jak Matka piękna. A krwawisz już? — Wino rozwiązało starej język. — Może się niedługo zobaczymy, ptaszyno… może już niedługo…
Chwiejnym krokiem, w pobrudzonych krwią szatach, trzymając kurczowo starą torbę, Illithya ruszyła w kierunku drzwi.
— Córeczko, odprowadź panią do domu.
— Nie trzeba, sama dojdę — mruknęła Greczynka, nie odwracając głowy.
Taida i Aszerat odprowadziły wzrokiem akuszerkę. Dziewczynka przytuliła się do Matki. Spojrzała na tobołek na jej piersi. Zajrzała delikatnie do środka. Chłopczyk spał zmęczony porodem. Był mały, cały pomarszczony, ale już nie tak siny, jak przed chwilą. Przypominał wysuszone winogrono.
— Jak go nazwiemy, Mamusiu? — Aszerat zapomniała o strachu i bólu.
— Kochanie, myślę, że imię nada mu ojciec. Tak, jak zwyczaj nakazuje — odparła Matka. — Nieważne imię. Najważniejsze, że dziecko żyje. Że żyjemy…
— Bardzo cię kocham, Mamusiu, wiesz?
Taida poprosiła córkę, by pomogła jej się oporządzić. Aszerat zabrała brudne prześcieradła, przyniosła Matce świeżą koszulę i pościel, a także czyściuteńkie pasy tkaniny do opatrzenia rany. Przewietrzyła nieco izbę, posprzątała bałagan na podłodze. Podała Matce wodę. Noworodka owiniętego w pieluszki położyła delikatnie w maleńkiej kołysce, leżącej przy łóżku Matki.
— A co zrobić z tym? — wskazała palcem leżące na podłodze łożysko.
— Obmyj je najdokładniej jak potrafisz, włóż do misy, nakryj i włóż w kuchenną wnękę. Potem się tym zajmę.
Aszerat posłusznie wykonywała wszystkie polecenia Matki. Taida opatrzyła sobie ranę. Dziecko spało.
— Spal to — Matka podała dziewczynce wylinkę węża, ściągniętą z uda.
Aszerat udając, że wrzuca skórkę do paleniska, schowała ją w tunice.
— Mamo, odpocznij sobie, ja przypilnuję braciszka.
— Dobrze, kochanie, dziękuję. Byłaś bardzo dzielna — Taida pogładziła po głowie klęczącą przy kołysce córkę.
— A skąd Illithya miała te wszystkie, no wiesz…?
— Kiedyś kupowała w porcie. Sądzę, że i dziś można tam nabyć różne maści, zioła i amulety.
— A jak długo Illithya uczyła się, by zostać akuszerką?
— Hmm, nie wiem, jak długo się uczyła, ale wiem, jak to się zaczęło.
— Opowiesz mi? — oczy Aszerat zrobiły się okrągłe z zainteresowania.
— To bardzo trudna historia, ale w końcu jesteś już dużą dziewczynką? — Taida uśmiechnęła się ciepło.
Potem opowiedziała jej historię akuszerki, którą znała trochę od niej samej, a trochę, jak to zwykle bywa, z plotek. Illitya została sprowadzona do Tyru dawno temu, w wieku kilku lat jako niewolnica. Była naprawdę piękną dziewczyną. Służyła w domu bogatych państwa. Mądra, bystra, ale też zadziorna. Pewnego dnia syn właścicieli, młody panicz, pobił ją na oczach innych niewolników. Była to kara za jakieś przewinienie. A potem, pobitą, zgwałcił jeszcze w kurniku. Niewolnica bojąc się, że zajdzie w ciążę, szukała ratunku u miejscowych babek i czarownic. Zażywała tajemne nalewki, odprawiała dziwne obrzędy. Raz o mało nie pożegnała się z życiem, dość jednak, że nie zaciążyła. Po tym wszystkim zainteresowała się ziołami, magią, a w końcu i położnictwem. Pojętna, szybko opanowała podstawową wiedzę. Na tyle, by służyć jako pomoc nadwornej akuszerce swoich państwa. I w mig pojęła, że położnicze umiejętności przydają się zawsze i wszędzie. Uczyniła z tego swoją profesję. Początkowo jako niewolnica, potem jako wolna kobieta. Wolność otrzymała, kiedy uratowała dziecko i matkę od pewnej śmierci. W nagrodę wyzwolił ją ten sam pan, który wiele lat wcześniej ją zgwałcił. Illithya była już wtedy dojrzałą kobietą. Swoje nieszczęście zamieniła w sukces, wykorzystując inteligencję i silną wolę. Po wyzwoleniu szybko dorobiła się majątku, pozycji i niezależności. Nauczyła się pisać i czytać. Szanowano ją, bo rzeczywiście była pomocna, rzetelna, a za robotę dużo nie brała. Kobiety w ciąży, już na kilka miesięcy przed rozwiązaniem, starały się o jej obecność przy porodzie. Illithya zapisywała wszystko skrupulatnie na zwojach. Kto był, po co, komu i jak pomogła, kto urodził, kto poronił, czyje dziecko przeżyło, czyje nie. Miała też wielu adoratorów, zawsze koło niej kręcili się mężczyźni. Ale Illithya nie zwracała na nich uwagi, zajęta swoją posługą. Nigdy nie wyszła za mąż, a mimo to liczono się z nią. I to bardzo. Swoją pozycją dorównywała nawet radcom miejskim, niektórych z nich przewyższała inteligencją. W spornych sprawach brano ją na świadka, a jak wiesz, głos zwyczajnej kobiety nie ma znaczenia. Illithya była wyjątkowa.
— To dlaczego teraz mieszka na obrzeżach miasta, sama, taka biedna? — spytała Aszerat.
— Widzisz, moja droga, żyjemy w świecie, w którym rządzą mężczyźni. Oni stanowią prawo, oni je egzekwują. Cóż, być może Illithya naraziła się któremuś? Wiele wiedziała, sporo widziała. Mężczyzn się nie bała. Śmiało na nich nastawała, głośno mówiła, co jej się nie podoba.
— Ale dokładnie, to co się stało? — Aszerat próbowała pociągnąć Matkę za język.
— To już zupełnie inna opowieść, kochanie. Dokończę ci ją innym razem, teraz jestem bardzo zmęczona, muszę trochę odpocząć — Taida zamknęła oczy.
Aszerat wróciła myślami do domu akuszerki. Sięgnęła w fałdy tuniki. Ścisnęła w dłoni wężową skórkę. Braciszek spał słodko.
***
Legar wraz z innymi Sędziami Wielkiej Rady stał na dziedzińcu sądu. Trwała tam egzekucja mężczyzny, którego oskarżono o spółkowanie z córką.
W ziemi wykopano dół głębokości około czterech stóp i nieco mniejszej szerokości i zalano go łajnem po brzegi. Oskarżony klęczał obok dołu z rękami związanymi z tyłu grubym sznurem. Koło niego stało czterech rosłych oprawców. Nie wiedział, co go czeka. Wierzył jednak, że oto teraz ma ostatnią szansę, by przekonać sędziów o swej niewinności. Publiczność egzekucji stanowili sędziowie oraz najbliżsi przyjaciele oskarżonego. Wszyscy stali w bezpiecznej odległości od skazańca, dość blisko jednak, by móc rozmawiać. Jako pierwszy przemówił Legar.
— Obywatelu miasta Tyr, udowodniono ci winę, jesteś skazany na śmierć. Czy ktoś z obecnych tutaj chce przemówić w twoim imieniu?
Sędziowie, jak to mieli w zwyczaju, rozejrzeli się po zebranych. Gawiedź milczała. Za to sam oskarżony odważył się przemówić.
— Wielka Rado, przysięgam na wszystkich starych i nowych bogów. Jestem niewinny. Skazujecie mnie niesłusznie, albowiem nie dokonałem rzeczy, o którą mnie oskarżacie. Przysięgam!
— Słyszycie to? — zagrzmiał Legar. — Jak śmiesz zarzucać Wielkiej Radzie omylność albo kłamstwo?! — zwrócił się do skazańca. — Jesteś opętany, a to tylko umacnia twoją winę i słuszność naszego wyroku.
— Sędziowie, wiecie, że sprawa została upozorowana, zaś moja córka przekupiona, by świadczyć przeciwko mnie — skazany odezwał się ponownie.
— Sąd nie kieruje się domysłami. Mamy świadków i zeznanie dziewczyny, choć jej głos i tak się nie liczy. Wyrok zapadł. Czyńcie, co ustalono — Legar skinął głową na egzekutorów. — Ale jestem głodny — pomyślał.
Podczas gdy dwóch silnych oprawców trzymało skazańca za ramiona, pozostałych dwóch owijało szczelnie jego tors i głowę pakułami i starymi szmatami sączonymi w oliwie, pozostawiając jedynie niewielki otwór na usta. Skazanego umieszczono w dole. Łajno sięgało mu do pasa. Jeden z rosłych mężczyzn, używając kamienia, wybił mu zęby i włożył do ust płonącą szmatę. Drągami przytrzymywali żywą pochodnię w dole.
***
— Dziewko! — zawołał Legar młodą karczmarkę. — Dwa dzbany wina na początek. Przygotuj coś gorącego do jedzenia. Szybko, jesteśmy głodni. Sześciu Sędziów Wielkiej Rady zajęło miejsca przy stole w ulubionej karczmie Legara, w portowym zaułku.
Karczma była obskurna. I choć karczm w mieście było wiele, a niektóre z nich czyste i schludne, to właśnie ta, portowa, najbardziej przypadła Legarowi do gustu. Czy dlatego, że na uboczu, czy dlatego, że podawano w niej specjały zza morza, czy też dlatego, że zaglądały tu najpiękniejsze portowe dziwki…
— Zmęczyła mnie ta egzekucja, choć muszę przyznać, wielce efektowna — zaczął Legar, zwracając się do sędziów. — Możemy wprowadzić ją na stałe.
— A ja myślałem, że złożymy tego skazańca jako ofiarę Melkartowi — włączył się do rozmowy Garon, jeden z pomniejszych Sędziów Wielkiej Rady.
— Po co? Wystarczy tych, co siedzą w wiezieniu — odparł Legar i ponaglił karczmarkę. — Pospiesz się!
Na stół wjechały dwa dzbany wina i sześć kielichów.
— A jak będzie wyglądała tegoroczna ofiara? Wymyślisz coś nowego? — spytał Garon, kontynuując wątek zbliżającego się święta i nalał wina Legarowi.
— Słyszałem o nieznanym mi dotąd, a od dawna sprawdzonym sposobie. Sycylijski Byk. Ale jestem zbyt głodny, by teraz o tym mówić. Jadło idzie — Legar spojrzał na karczmarkę, niosącą parujące misy.
Jedli, rozmawiając o dzisiejszej egzekucji, o Święcie Melkarta, o dziwkach świątynnych i o wielu obowiązkach, które czekały sędziów w najbliższym czasie. Przecież byli tyreńskimi rajcami, wizytówką tego miasta! Pilnowali moralności, przewodniczyli wraz z kapłanami wszelkim miejskim świętom. Stanowili prawo, egzekwowali je i sądzili tych, którzy to prawo łamali.
Karczmarka wymieniła dwa puste dzbany na pełne.
— Czegoś wam jeszcze potrzeba, zacni panowie?
— Zawołam, jak będzie potrzeba, nie przeszkadzaj — warknął Legar, zajęty przyglądaniem się dziwce, która właśnie weszła do karczmy.
Była wyjątkowo urodziwa. Niemłoda już, trzydziestoletnia może, ale nadal piękna. Ciało miała soczyste, kształty dorodne, skórę delikatną, usta pełne. Ubrana w półprzezroczystą tunikę, półnaga. Naszyjnik i bransolety u rąk i nóg brzęczały uwodzicielsko. Esencja zmysłowej kobiecości. Ale tym, co przykuło największą uwagę Legara i innych sędziów były jej olśniewające włosy. Długie, opadające kaskadą na ramiona i plecy, lśniły niczym wypolerowane złoto. Przyciągały wzrok i oślepiały, jak słońce w letnie, skwarne południe. Była zjawiskowa. Prowokowała swym wyglądem. Przy stole sędziów od razu zamilkły rozmowy. Wszyscy patrzyli już tylko na nią. Dziwka, dobrze wiedząc, jakie wrażenie robi na mężczyznach, wolnym krokiem podeszła do ławy. Stały na niej spore gąsiory z winem i karafy z miodem. Dziewczyna widząc, że jest przedmiotem pożądania, przeciągłym ruchem zanurzyła palec w jednej z karaf. I palcem tym, oblepionym słodkim miodem, patrząc po kolei w oczy wszystkich zebranych przy stole sędziów, dotknęła swoich rozchylonych ust, przesunęła nim wolno po górnej wardze, potem po dolnej, a następnie bardzo powoli włożyła palec głęboko do ust i wyciągnęła go, zlizując miód. W karczmie zapanowała grobowa cisza, przerwana jej perlistym, serdecznym śmiechem. Dwóch sędziów też zaśmiało się pod nosem, jeden zaś, najbardziej już pijany, zarechotał głupio. Pozostali patrzyli w milczeniu. Potem sięgnęła po kielich i nalała do niego wina. Delikatnym ruchem odsunęła poły tuniki i odsłoniła zgrabną nogę. Oczom zebranych ukazał się ponętny, krągły bok i pięknie rzeźbione udo. Wysunęła lekko nogę do przodu, uniosła kolano. Wciąż nie odrywając wzroku od mężczyzn uniosła kielich na wysokość pasa i przechyliła go powoli. Cienka strużka nektaru rozlała się po udzie i spłynęła po łydce aż do jej stóp. Odstawiła kielich, odwróciła się i skupiając na sobie wzrok obecnych, płynnym ruchem oddaliła się w kierunku drewnianych schodów, prowadzących na piętro. Zanim zniknęła im z oczu, zgrabnie potrząsnęła zadkiem. Jej pośladki mówiły „żegnaj” jednym, innym mówiły „zapraszam”.
— Człowieku! Nawet o tym nie myśl — Legar głośno skarcił Garona. — Zjadłaby cię na śniadanie i tyko kosteczki wypluła — syknął mu do ucha z zazdrością.
— A cóż to za arcyciekawy rodzaj ofiary, o którym wspominałeś? — Garon, ochłonąwszy nieco, przerwał niezręczną ciszę — Opowiedz.
Legar wciąż miał jeszcze przed oczami zjawiskową piękność, której pożądał i którą sam chętnie by posiadł.
— Posłuchajcie, mężowie i oceńcie sami — odparł.
Znów pojawiło się wino na stole. Upity do nieprzytomności sędzia zasnął. Reszta słuchała w skupieniu o wielkim posągu cielca, zrobionym z brązu, w którym umieszczano ofiarę przez specjalny otwór w jego grzbiecie. Po zamknięciu skazańca wewnątrz byka rozpalano pod posągiem ogień, wskutek czego ofiara zamknięta w środku piekła się żywcem. Ale nie to było najważniejsze w całej kaźni. Cielec był instrumentem! System rur umieszczonych w głowie byka zamieniał wycie ofiar na dający się słyszeć na zewnątrz ryk zwierzęcia. Sędziowie z wrażenia zapomnieli o dziwce.
— Wyobraźcie sobie te ryki na Święcie Przebudzenia! Kapłani byliby nam dozgonnie wdzięczni — zarechotał.
— Myślę, że nikt w Tyrze, ba, w całej Fenicji nie zdołałby wykonać takiego byka w ciągu kilku dni — odezwał się jeden z sędziów.
— Nie o samego cielca tu chodzi, ale o ten specjalny system rur. Prosty kowal tego nie zrobi, nawet za rok — posmutniał Legar.
Kiwnął na karczmarkę, która chwilę później doniosła ostatni dzban wina.
— Powiedziałeś, że to byk sycylijski, Legarze. Mam przyjaciół na Sycylii, spróbuję się czegoś więcej dowiedzieć. Jeśli takie byki są tam nadal w użytku, to może uda mi się… — milczący dotąd sędzia zabrał głos, przypatrując się błyskowi w oczach Legara — …zdobyć go dla ciebie. Może już na Nowy Rok.
— Na Nowy Rok — powtórzył z zachwytem Garon.
— Mógłbym spróbować — powiedział sędzia.
— Przyjacielu! — krzyknął Legar — niech cię uścisnę. Idę już. Czas na mnie. Dokończcie wino i zaopiekujcie się tym pijakiem — wskazał głową leżącego na stole towarzysza. — Bywajcie zdrowi. Ja wracam do domu, bo żona, zdaje się, rodziła. Żeby to był syn, bo inaczej pognam z domu. Opętana córkoróbka.
***
— Panie — powiedział stary niewolnik, schylając głowę w ukłonie wyrażającym jednocześnie i pozdrowienie i szacunek. — Czekałem tu na ciebie. Pierwszy chciałem przekazać ci tę radosną nowinę. Twoja żona powiła syna!
Legar momentalnie otrzeźwiał. Odepchnął starego i niemal pędem dopadł drzwi, za którymi spodziewał się zobaczyć dziecko. Łomot w progu obudził Taidę i Aszerat. Dziecko, śpiące do tej pory smacznie w kołysce, też się przebudziło i zakwiliło cieniutkim głosikiem.
— Syn? — Legar prawie krzyknął, szukając potwierdzenia u żony.
— Tak — odpowiedziała wystraszona, ale szczęśliwa kobieta. — Aszerat, zapal lampę oliwną, weź braciszka na ręce i połóż go przed stopami ojca — poprosiła córkę, po czym ponownie zwróciła się do męża: — Przepraszam cię, drogi mężu, że sama tego nie czynię; poród był trudny, jestem zmęczona.
— Leż i nabieraj sił, będą potrzebne ci do wychowania mojego syna — odrzekł Legar, podnosząc spod nóg małe zawiniątko. — Syn, mój syn — powtórzył, rozchylając pieluszki, jakby chciał się przekonać, że trzyma na rękach męskiego potomka. — Wobec ciebie uznaję go za syna — Legar spojrzał w oczy żony, pierwszy raz od długiego czasu. — Wobec innych uznam go o świcie.
***
W jasnych promieniach wschodzącego słońca, w obecności wszystkich domowników i niewolników zgromadzonych na dziedzińcu, Legar, unosząc w górę dziecko, wypowiedział głośno słowa rytuału podniesienia: — Uznaję cię za syna, nadaję ci imię Eszmun.
W tym samym czasie wyczerpany Garon opuszczał pięterko portowej knajpy.