AUTOR I TYTUŁ KSIĄŻKI : ADOLF DYGASIŃSKI - BELDONEK 1927
WYDAWNICTWO KSIĘGARNI LUDWIKA FISZERA ŁÓDŹ-KATOWICE 1927.
STAN : OKŁADKA DB-,STRONY SĄ POŻÓŁKŁE,JEDNA Z ILUSTRACJI JEST LUŹNA,POZA TYM STAN W ŚRODKU DB .
WIELKOŚĆ, OPRAWA I SZATA GRAFICZNA :
21X14CM,TWARDA OKŁADKA,LICZY 147 STRON+2 KOLOROWE ILUSTRACJE.
KOSZT WYSYŁKI WYNOSI 11 ZŁ /CENNIK POCZTY POLSKIEJ/ - PŁATNE PRZELEWEM /PRZESYŁKA POLECONA PRIORYTETOWA + KOPERTA BĄBELKOWA/. KOSZT PRZESYŁKI ZAGRANICZNEJ ZGODNY Z CENNIKIEM POCZTY POLSKIEJ.
W PRZYPADKU WYBORU WYSYŁKI LISTEM EKONOMICZNYM /PRZESYŁKA NIEREJESTROWANA/ CAŁA ODPOWIEDZIALNOŚĆ W PRZYPADKU JEJ NIEDOSTARCZENIA SPADA NA KUPUJĄCEGO I SPRZEDAJĄCY NIE PRZYJMUJE ŻADNYCH REKLAMACJI ZWIĄZANYCH Z TĄ SPRAWĄ.
INFORMACJE DOTYCZĄCE REALIZACJI AUKCJI,DOŁĄCZONE SĄ DO POWIADOMIENIA O WYGRANIU AUKCJI.
PRZED ZŁOŻENIEM OFERTY KUPNA PROSZĘ ZAPOZNAĆ SIĘ Z WARUNKAMI SPRZEDAŻY.
NIE ODWOŁUJĘ OFERT KUPNA!!!
ZOBACZ INNE MOJE AUKCJE.
POD ZDJĘCIAMI PRZEDMIOTU ZNAJDZIESZ SPIS TREŚCI LUB DODATKOWY OPIS.
Wydał Władysław Wolert Ilustrował Kamil Mackiewicz .
Odbito 3000 egzemplarzy w drukarni A. Dittmanna, T. z o. p. w Bydgoszczy 1927.
I ROZDZIAŁ.
Był sobie chłopak jeden — małe takie, brudne, na przypiecku to siadało, kozikiem strugał a strugał patyki; no i sam sobie ciągiem opowiadał, co z tego patyka chce zrobić. — Króla takiego, — mówi, — okrutnego pana, co będzie miał wszystko, jak zechce, jak każe. . . A nie, to zdłubał znowu jakiego cudacznego zwierza, co nogi miał, jak u konia, a skrzydła nikiej u gołębia. Różności przychodziły temu dziecku do głowy, nie takie było, jak inne dzieci. Beldonek go przezwali we wsi, i tak już zostało. Miał ojca, matkę, jeno braci i sióstr więcej nie było. Ludziska ci zarabiali się, zwyczajnie jak w chłopskim stanie — grzebało to w ziemi, babrało się wedle bydląt. A ten Beldonek nie lubił takiej roboty; od dziecka nie chciało mu się żyć, jak inni ludzie. Kiej kozikiem czego nie wykrawał, to w palcach coniebądź lepił z gliny, albo wziął z komina węgiel, poleciał za chałupę i dopiero na słupach różne cudaki gryzmolił, czyli też na wrotni od stodoły. Bywało bieży nieraz pod kancelarję gminną, albo się chyłkiem skrada ku dworowi, i tam na podwórku gmera w śmieciach, nie przymierzając, jak kura. A on to robił kóli *) różnych papierków, bo je ogromnie lubił zbierać. Jak tego nazbierał, tak dopiero rozlepiał precz po ścianach, po płotach. Chałupa owych Bel-donkowych rodziców aż się pstrzyła bez to, co przed takim chłopakiem nie można było żadnej czystości utrzymać. Zalazł do sadu, to i na drzewach kozikiem różności wyrzynał. Drugi ojciec, toby zepsuł uczciwie skórę takiemu smarkatemu i oduczyłby od psoty; jeno ten Beldonków pozwalał chłopakowi na wszystko — juści pewnikiem bez to, jako jedno dziecko było w chałupie. No, rozpuściło się na nic chłopaczysko, zrobił się z niego taki mitręga. Zagadał co, to zawdy nic do rzeczy. — Słyszycie wy, matulu, — powiada, — jak to myszy pod nalepą piszczą? — Oj, ty pleciugo, — mówi mu matka, — dziwota jaka, że myszy piszczą! — One tak gadają z sobą, nikiej ludzie, — rzeknie chłopak. Znowu drugi raz uważał sobie, że jak wiatr śwista, to niby coś grało po dworze. Czasem go starzy zgadali za to, ale to nic nie pomogło. — Wyrośnie, to zmądrzeje, — powiadała matka. Przyszło jakieś złe powietrze i umarł ojciec temu chłopakowi; lament ogromny w chałupie, matka się *) Kóli = wyrażenie ludowe, znaczy gwoli. W tym wypadku: robił kóli różnych papierków, znaczy bawił się różnemi papierkami (p. w.). zanosi z płaczu, o kęs się pod ziemię nie schowa. Chłopak też popłakuje za panią matką, ale co trochę to pyta: — Matulu, co się tatusiowi stało? Ona jęczy w niebogłosy i woła: — Dyć umarł, umarł mój kochanek!. . . Zostałeś sierotką na świecie, a ja nieszczęśliwa wdowa! Jeno Beldonek nie rozumiał, co to jest „umarł", i ciągle się matce napierał, żeby mu tłumaczyła, jak tatuś umarł. Takie już było jakieś dziecko, że na proste rzeczy rozumu żadnego nie miało. Lubiły we wsi baby tę kobietę, schodziły się potem do niej, żeby jej markotność po chłopie rozpędzić. To tam u niej w chałupie na jesieni czy w zimie po całych wieczorach jedne przędły, drugie darły pierze, czy też łuskały groch albo kukurydzę, a przytem bajały różności. Weszło to przez cały rok we zwyczaj. Beldonek słuchał; okrutnie lubił takie baje, omal się nie zasłuchał. Już potem znowu przez cały dzień nic nie robi, tylko dziwności wygaduje; precz rozpowiada historje, co pono jeszcze ciekawsze były od tych babskich. Miał głowę do takich rzeczy. — „Był chłopak, — mówi, — z chałupy wyszedł bez niczego, w świat sobie poszedł. . ." Dopiero matce wykłada jedno po drugiem, jak ten chłopak żył, jakie miał straszne przypadki. Stara się uwija po chałupie, jak to przy gospodarstwie — kartofle struże, porządek robi w naczyniu, czy ogień nieci, a chłopak rznie swoje sztukę. To się nieraz aż spłakała, jednem jeno uchem słuchający, bo tak smutnie rozpowiadał wszystko. — A wiecie, matusiu, co się z tym chłopakiem stało ? Powiedzieć wam ?. . . I znowu rozpowiada zmyślnie, nikiej z książki, jak się w tym biednym chłopcu zakochała panna ze złotemi włosami. Skąd tota takiemu małemu przychodziło do głowy ? Ledwie jedne historję skończył, całą docna wypowiedział, już znowu drugą zaczyna. — „Był taki człowiek, — powiada, — co mowę zwierząt podsłuchał i wiedział rzeczy innym ludziom nieznane. . ." Całą historję bardzo długą ciągnie, a coraz to wszystko ciekawsze; bo taki człowiek mógł umarłego do życia przywrócić, sam się też mógł zmienić w zająca, wilka, czy też mrówkę albo ptaka. Nie tylko takie historję opowiadał; inne jeszcze piękniejsze były: o jednym, co smoka o dwunastu głowach poćwiartował, król mu za to swoją córkę dał za żonę i na królestwie go posadził. Nie dość na tem; rozpowiadał o zaklętych królewnach, o czarnoksiężnikach, o różnych okrutnych zbójach, o zamkach, pałacach, skarbach niezmiernych. Myślałby kto, że on te rzeczy widział, a to było tyła z głowy, tak sobie układał. — Myślicie, matulu, — rzecze, — że to nieprawda?. . . Niech jeno kiedy pójdę w świat, to po kolei wszystkiego odszukam. — To ta nie dla chłopa, — powiada matka, — gonić wiatr po świecie; jak urośniesz, musi ci nie-statek z głowy wywietrzeć. Nie żadneś przecie pańskie dziecko, żebyś był włóczykijem, czy obieżyświatem! . . . On już miał taką naturę, ten mały. Nieraz matka opowiadała babom, że kiej inni w nocy spali, Beldo-nek nie spał; wpatrywał się jeno w ciemności, a bał się czegoś, choć przy matusi legał. — Ciarki mnie nieraz obłażą, — mawiała Beldon-kowa matka, — bo może do tego dziecka załazi zmora, albo strzyga. . . Zakryje bywa obiema rękoma oczy i drze się ze strachu, że coś takiego widzi, a tu jako żywo nic niema. Budzi się rano, dziwności opowiada, bo mu się osobliwe rzeczy przyśniwają. „Matusiu," — mówi, — „obejrzyjcie no mnie całego, czy niema na mnie jakiego znaku od spadnięcia, bom w nocy był het pod samem niebem i musi do samego rana spadałem na ziemię, lecący stamtąd." „Toś nie spadał," — gadam mu, — „jeno rosłeś wtenczas, kiedy ci się to obśniwało". A on nie wierzy. — Posłalibyście go oto z gęsiami na błonie, — powiada do matki stryjna Beldonkowa. — Chłopak bez roboty i z tego mu się we łbie różnie roi. — A może — myśli matka. I posłała go paść gęsi na błoniu zawraz z innymi chłopakami ze wsi. Gdzie on ta o gęsiach miał myśleć! — Pokraczne jakieś dziecko, — powiadają ludzie, - musi go w małości kto na rozum urzekł, a tego nie odczyni, bo okrutnie wewnątrz. Pasał on to ta gęsi? Licha miał pasać! Bieży nad wodę i słucha, powiada, że niby taka płynąca struga do niego też coś gada. — Co znowu ma gadać! — mówią mu dzieci inne, bo nie miały takiego bałamuctwa w myśli. A on koniecznie napiera, że gada, że wyraźnie słychać : „Trylili, jedziemy, płyniemy. .. Stój, prrruuu! Jazda dalej, niema czasu, Bel-bel-donku, bądź zdrów!..." To się naśmieli z niego pasterze, a hurmem latali za nim po błoniu dla osobliwości. Drugi raz znowu staje przed drzewem i pyta tamtych dzieci: — Albo wy wiecie, co ten tam trznadel wyśpiewuje na gałązce ? — No, cóż ? Ty sam tego nie wiesz, tak sobie ano śpiewa i po wszystkiemu, — powiadają pasterze. A on zaraz udaje śpiewanie trznadla i odrzeknie: „Ze zdechłego cielęcia będzie niiicl..." — Tać rychtyk, prawda!. . . — mówią one chłopaki, i dopiero jeden przez drugiego powtarza: — „Ze zdechłego cielęcia będzie niiic!" Bo on to tylko trznadla tak spatrzył! Kiej wróble świerkały na wierzbie, Beldonek zaraz powiada, że one rozmawiają, jeden mówi: — ,,Filip, Filip! Wiesz ty kaj księży jęczmień?" A drugi mu na to: — „Wiem, wiem, Lećwa tam!" O gęsiach, to znowu powiadał, że się tak rozmawiają: — „Jagata, Jagata, Dałabyś nam a to żreć, żreć!" Do takich oto rzeczy, to ten chłopaczysko był jedyny, ale nie do pasania, czy innej jakiej roboty. Do gadania miał okrutne przekonanie, i jak co do czego przyszło, mógł nawet staremu niejedno wytłumaczyć. — Wiecie wy ludzie, — powiada raz, — że po świecie chodzi dwoje starych, siwiutkich ludzi, oboje strasznie obdarci. Ona się zowie Zima, a on Mróz, chodzą i ziębią to ludzi, to zwierzęta; bo im się chce zagrzać przy kim bądź. — No, a cóż takiego będzie Wiater ? — pytają go. — Wiater — mówi on, — to ogromny mocarz, takoż po świecie oblata wokoło, i raz tak było, że się oba spotkali z Mrozem; jeden drugiego okrutnie wyzywał. Ma się wiedzieć, co Wiater zmógł tego starowinę, kiej się za łby z sobą wzięli. I już teraz zawdy między nimi przychodzi do bijatyki, to wtenczas jest zamieć, a jak między nich wlezie człowiek, to go jeden mrozi, drugi zasypuje w śniegu. Czasem Wiater chce pokazać Mrozowi, co za siła u niego, to się oprze nogami na gruncie, a rękami chwyta za wierzch stodołę czy chałupę i dopiero rżnie o ziemię. Jak raz znowu baby napotkały Beldonka, tak mu mówią: — Słuchaj no, w twoich latach drugie dziecko to i na zagon pójdzie z sierpem, zajmie garść narówni z setną dziewką, a snopa choć może nie zwiąże, to go podźwignie. . . Nie wstyd ci, próżniaku ? — Was nie wstyd, że nie wiecie, jak co jest, a ja się będę wstydał ? — Cie go, jaki to rak, ze starymby się przekomarzał!. . . Mądrala w języku, a wszystkiego pewnie nie wiesz!. . . Kiedyś taki, powiedz, bez co słońce w dzień jeno świeci, a miesiąc w nocy ? — No, bez to, że słońce jest pan ojciec, miesiączek — pani matka, a te małe gwiazdeczki — ich dzieciątka; one rosną pomału, a ojcowie im nie chcą oddać gospodarstwa. Pani matka to je czasem jeno w nocy wyprowadza z chałupy, bo jakby je w dzień wyprowadziła, toby z góry zobaczyły, że tutejsi gospodarze dzieciom swoim het oddają grunt a chałupę i zarazby się upominały. . .