Wydawnictwo: W.A.B.
Józef Hen portretuje Michała de Montaigne jako człowieka, który był dzieckiem swojej epoki i jednocześnie ją wyprzedzał. Ojciec filozofa postanowił wychować syna według ideałów Erazma z Rotterdamu, więc otoczył go nauczycielami łaciny i odizolował od rówieśników. Dzięki temu mały Michel czytał co prawda klasyków w oryginale, ale nie zaznał beztroskiego dzieciństwa, a francuski stał się dopiero jego drugim językiem. Nic dziwnego, że nabrał dystansu do środowiska, w którym żył. Swoją „bezludną i cichą wyspę” Wielki Sceptyk odnalazł później w wieży zamku w Montaigne, gdzie medytował i tworzył swoje największe dzieło – Próby. Są one świadectwem jego intelektualnego indywidualizmu: sprzeciwiał się fanatyzmowi religijnemu w dobie wojen religijnych; był zwolennikiem praw człowieka, gdy inkwizycja stosowała tortury; ignorował zabobony i przepowiednie w czasach, gdy wierzyli w nie wszyscy, a na paryskim dworze karierę robił Nostradamus. Ja, Michał z Montaigne… to już klasyczna, ale wciąż poruszająca i żywa biografia szesnastowiecznego myśliciela racjonalisty, ukazana na tle szerokiej panoramy renesansowej Francji.
Był – i jest – ulubionym autorem pisarzy tak różnych, że wydaje się to aż niezrozumiałe. Nietzsche, w rozprawie o Schopenhauerze: „Że taki człowiek [jak Montaigne] pisał, to doprawdy powiększa przyjemność życia na tej ziemi”. Goethe, Winckelmann, Chateaubriand, Byron, Emerson, Thackeray, Schopenhauer, Stendhal, Lessing, Herder, Hugo, Kant, George Sand, Stevenson, Disraeli, Malraux, Gide, Stefan Zweig, Eliot, Aldous Huxley, Virginia Woolf, Günter Grass, Stanisław Brzozowski, Witold Gombrowicz, Czesław Miłosz, Wisława Szymborska – to pierwsze z brzegu, nie byle jakie nazwiska przychodzące na myśl, kiedy się myśli o jego wielkich czytelnikach. Czyż możemy zresztą wiedzieć o wszystkich? Nie każde uczucie i nie każdy wpływ zostały poświadczone. Proust, Camus – na pewno wchłonęli w siebie Montaigne’a. Proust czasem nawet w samym stylu. To oddziaływanie dzieła Montaigne’a trwa po dzień dzisiejszy. Świat szaleje, ale wciąż jeszcze są ludzie przywiązani do Montaigne’a w sposób maniakalny. Także i tutaj, w moim kraju.
„Piszę mą książkę, dla niewielu ludzi i na niewiele lat” – zwierzał się na krótko przed śmiercią. Dzieje literatury nie znają wspanialszej pomyłki.
fragment
Hen jest biografistą niezwykłym, bo żarliwym. Potrafi sprawić, że jego bohater staje się dla czytelnika postacią bliską i ważną.
Polityka
fragment
Dziewczyna! Młoda, rozentuzjazmowana – a może piękna? Stare,
głupie serce kołacze się niespokojnie w piersi. Nazajutrz Montaigne przemaga
swą boleść – odświeżony, wymyty, pachnący udaje się z wizytą do
panny de Gournay i jej matki. Składa wyrazy podziękowania – i przygląda
się swojej entuzjastce.
Nie, nie jest piękna. Ale nie jest też brzydka. Młoda, świeża, inteligentna,
oczytana, trochę egzaltowana, prawie niepoczytalna – bardzo dobrze,
może myśleć schorowany mędrzec, niepoczytalne panny to jedyna nasza
nadzieja. Rozmawiają długo, szczerze, swobodnie. Montaigne pozwala się
pannie wygadać. Taki jest los ludzi sławnych: poznaje się ich po to, żeby
nie dopuścić ich do słowa, żeby samemu się przed nimi odkryć. Stary lis
wie, jak się zachować: mów, mościa panno, mów o sobie, chcę wiedzieć
jak najwięcej. Dowiaduje się, że jej ojciec, pan Guillaume Le Jars – był
skarbnikiem domu królewskiego, zarządcą kilku zamków. Nie żyje od lat
dziesięciu. (Och, biedne dziecko!) Sześcioro nas osierocił, wyjechaliśmy
potem z matką z Paryża do Gournay-sur-Aronde w Pikardii, żyje się tam
łatwiej. Maria czytała w tej samotni wszystko, co jej wpadło w ręce, nauczyła
się sama łaciny, chociaż bez gramatyki, z greką ma trudności... No
i pewnego dnia zawędrowały tam Próby. (Jej oczy znowu błyszczą entuzjazmem).
Próby spodobały się młodej dziewczynie – to niezwykłe, ma prawo
myśleć autor. Czy będzie z niej miłośnica? Czy nie wzgardzi tobą schorowanym,
mało już apetycznym? Mędrcze, pamiętaj, kim jesteś, nie szalej.
Nie ośmieszaj się. Zachowaj dystans – dla dobra przyszłych stosunków.
Maria zaprasza go do Gournay – w Paryżu jest niespokojnie, lud burzy
się przeciw królowi – wasza miłość wypoczniesz u nas i poprawisz zdrowie.
Montaigne dziękuje, chyba skorzysta z zaproszenia, na razie sprawy
zatrzymują go w Paryżu – publiczne i literackie. Literackie? Czyżby – następna
księga? Radość Marii, radość nieudawana: więc dzieło rośnie! Więc
tyle nowych kart mądrości i pociechy! Już wkrótce, zapewnia Montaigne,
coraz bardziej poruszony. I mówi: biedne dziecko, skoro jesteś bez ojca,
a tak lubisz moją księgę, pozwól, że cię będę nazywał swoją córką, córką
mojego ducha – co może czasem znaczyć więcej niż płód ciała – a więc
bądź moją fille d’alliance, córką przybraną. Nie wiadomo, czy matka była
podczas tej sceny obecna. Wolno przypuszczać, że chorowała – niedługo
potem zmarła. Ale cała ta ceremonia, niewinna i dość nieobowiązująca,
mogła się też odbyć w jej obecności. Uwieńczył ją zapewne pocałunek.
Wszystkiego tego możemy się domyślać. Sama panna de Gournay
w swojej autobiografii z roku 1641, pisanej w trzeciej osobie (Żywot jejmościanki
z Gournay), poświęca temu spotkaniu zwięzłą informację: następnego
dnia po otrzymaniu listu „przybył, aby ją zobaczyć i podziękować,
ofiarując jej afekt i stosunek ojca do córki; co przyjęła z tym większą
gotowością, iż zdumiewała się ową losem pisaną wspólnością natur ich
obojga; jako że ona ze swej strony obiecała sobie w sercu taki stosunek
od pierwszego obcowania z jego księgą, a to z uwagi na różnicę wieku
i skłonność dusz i charakterów”. Zbyt duży nacisk kładzie – po przeszło
półwieczu – na to, jaki rodzaj stosunku ich łączył, by nie nasunąć kosmatych
myśli, że mogło być inaczej. A równocześnie zdradza ją zapomnienie:
mówi o różnicy wieku, ale zapomina – o istnieniu jego żony.
Był to wielki dzień w życiu Marii z Gournay, która od lat marzyła
właśnie o tym: by zastąpić w sercu wielkiego człowieka jego zmarłego
przyjaciela. Oto on sam, jej uwielbiany autor: mały, pożółkły, w czarnych
szatach, w białej kryzie. Poprzez swobodę i pewną nadmierną szarmanckość
wyczuwa się zdenerwowanie; boi się, że jest odstręczający, śmieszny
– ależ nic podobnego, to wspaniały człowiek – ma piękne czoło, mądre
oczy, które chwilami rozjaśnia błysk tłumionej kpiny. Jest inny, niż sobie
wyobrażała, rzecz prosta, ale to nie znaczy, że czuje się zawiedziona. Gotowa
jest dlań na wszystko. Chce w niej widzieć córkę – ach, coś więcej niż
córkę, bo i wspólniczkę myśli. Maria nie wierzy własnemu szczęściu.
Montaigne napisał przedtem, że nikogo już nie spotka, kto go zrozumie
tak jak La Boétie, i dlatego wypowiada się cały w księdze. Gdyby
to wziąć poważnie, to może lepiej, że panna de Gournay pojawiła się po
formalnym zakończeniu Prób. Nie byłoby samotności – byłyby radość,
flirt, trochę uniesienia, trochę szczęścia – ale może diabli by wzięli księgę?
Montaigne odpowiedziałby nam, że on sam woli dla siebie radość osobistą.
Pisał wprawdzie, że wolałby spłodzić piękne dzieło w obcowaniu
z muzą niż dziecko z kobietą, ale ostatnie rozdziały świadczą o tym, że
teraz spragniony jest bardziej zwykłego („ludzkiego”) szczęścia. „Rewizyta”,
z którą udał się do Marii, też za tym przemawia. Najbardziej nawet
szarmancki autor nie musi składać podziękowania, i to od razu na drugi
dzień, każdemu, komu jego książka się spodoba. Tylko że tym razem wielbiciel
jest młodą dziewczyną. Nie ma wątpliwości, że Maria w zuchwałości
swojej bierze to pod uwagę. Kiedy pisze do niego po raz pierwszy, liczy po
cichu na atuty młodości i płci. Frame sądzi, że to „urodzona stara panna”
– owszem, może, ale to nie przeszkadza, może nawet sprzyja, egzaltacji
i pewnej determinacji. W uniesieniu jest gotowa ofiarować ulubionemu
autorowi całą siebie. Zdanie, że nikt mu nie zastąpi Stefana, zniknie z następnych
wydań Prób.
premiera: lipiec 2009
wydanie: V
gatunek: biografia
oprawa: twarda z obwolutą
format: 16 x 24 cm
liczba stron: 320
ilustracje: zdjęcia
ISBN 978-83-7414-632-6